Gdy usiadłem na werandzie
po obiedzie względnie sutym,
to przyśniły mi się wiatry,
dwa niewierne bałamuty.
Jeden szumiał nad Bajkałem
i po Tajdze mroźnej chodził,
drugi prężył wciąż muskuły
i rósł w siły na zachodzie.
Wreszcie kiedyś się spotkały,
dogadały się jak kumy.
Urządziły u nas burzę,
rozdmuchały nasza dumę.
Potem nas bałamuciły
poprzez długie lata całe
podsuwając nam łakocie,
to czerwone, to znów białe.
Jeden z wiatrów się wydmuchał,
drugi jeszcze jakoś dyszy.
Kiedy my się doczekamy
niezależnej, błogiej ciszy?
Każdy wiatr rzekomo dobry,
czy z zachodu, czy z północy
ale mądre jest przysłowie:
wiatr biednemu wieje w oczy.