Powędrować drogą ku szczytom
uniesień młodzieńczych,
w pierwsze poranne słońca promienie,
tak łatwo było w chłodne lata odchodzenie
bez skwarów pojedynku słabości i pragnień
na ścieżki pokrzyw sypiących nasieniem
skrzydła motyli poniosły wspomnienie
Mijając przydrożną Piatę
wdzięczna za odwagę wędrówki
szlakiem jesiennych dymów znad kartofliska
po babcinych powideł śliwkowych zapas zimowy
odanawiam przyrzeczenie wierności wiary w Miłość
Widok kurchanów zaskakuje
a stoją tu wieków kilku
Jak głęboko skrywała je brzozina
a może ważniejszy był cel
niż droga i wszystko wokół dawniej
A dziś szczyty runęły w dół
i drzewa słaniają się sypiąc pruchnem
i nie ma ruty na paraperach
i pelargonie stoją uschłe
Zawinięta w łachman leży
szczatka człowieczeństwa wgnieciona w antały
i szkło najgorszego gatunku
nie ma
nie ma już nic
tu
Wśród krzewów resztka ruiny
co pamięta klaczy rżenie do łąk
i kamień co z kamieniem
i moja pamięć wysiłku
rąk...
I tylko zachód słońca za wzgórzem
jest wciaż taki sam
taki sam jak przed ćwierćwieczem